Bezbłędny Jeff Bridges poprowadził amerykańską produkcję „Źle się dzieje w El Royale” do wspaniałego zwycięstwa w walce o spełnienie moich mocno wygórowanych oczekiwań. W rezultacie otrzymaliśmy prawdziwą perełkę, którą już teraz chcę obejrzeć drugi raz!
El Royale to klimatyczny, choć niecieszący się dobrą reputacją hotel, położony na granicy stanów Kalifornia i Nevada. Od kaprysu szanownych gości zależy, w którym stanie zechcą spędzić noc niezapomnianych wrażeń. Grająca szafa czy ruletka to tylko nieliczne atrakcje czekające na przybyszów.
Film, którego akcja rozgrywa się na przełomie lat 60-tych i 70-tych ubiegłego stulecia opowiada o siedmiu podejrzanych osobach, które z przeróżnych powodów znalazły się w tajemniczym hotelu. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że ich umysły nie były przygotowane na ogarnięcie tego wszystkiego, co wydarzyło się w ciągu jednej nocy.
Oryginalny i niegłupi scenariusz zagwarantował inteligentną rozrywkę na wysokim poziomie, sprawiając, iż ponad dwugodzinny seans zleciał jak z bicza strzelił. Drugi pełnometrażowy film w reżyserii niejakiego Drewa Goddarda to niezwykle smakowity kąsek, obdarzony takim klimatem, że aż palce lizać. Wciągająca fabuła w połączeniu z intrygującą atmosferą tajemniczości nie pozwala ani przez chwilę na wyjęcie telefonu w celu sprawdzenia czasu dzielącego nas od opuszczenia sali kinowej. Całości dopełnia wyśmienity soundtrack, którego nie powstydziłby się sam Quentin Tarantino.
Krótko mówiąc, jeden z najlepszych filmów tego roku.

Ocena filmu: 9/10
Dawid Kmieć